– Cały rynek był wypełniony po brzegi. I wiedzieliśmy, że to festiwal nie miejski, wiejski i nijaki, tylko COŚ.
O początkach festiwalu folkloru w Nowej Rudzie rozmawiamy z Ewą Geryn.
– Skąd wziął się pomysł na festiwal folklorystyczny w Nowej Rudzie?
– Jeździliśmy z Zespołem Pieśni i Tańca „Nowa Ruda” do Pyrzyc, na Pomorze Zachodnie, na tamtejszy festiwal – Pyrzyckie Spotkania z Folklorem, które już miały swoją tradycję. Rozmawialiśmy z kierownictwem zespołu, że przecież Nowa Ruda nie jest gorsza i mogłaby mieć swój festiwal, że można byłoby w naszym mieście też zrobić coś na wzór, coś podobnego. Najpierw były pierwsze próby w 1992 roku i koncert w ramach „Dni Ziemi Noworudzkiej”, a potem, tak od słowa do słowa…
– Idea zamieniła się w działanie…
– Człowiek nawet nie wiedział, na co się porywał. Kasy zero, a radni jak usłyszeli, to pierwsze było: „Nie”, bo to się wiąże z pieniędzmi, a czasy były przecież ciężkie. Na całe szczęście mieliśmy przyjaciela w osobie burmistrza Stanisława Łukasika – on przekonał radnych. Jak sama chciałam zjednać ich do pomysłu festiwalu – słyszałam zaraz od nauczycieli, że oświata jak zwykle niedofinansowana, a tutaj marzenie o jakimś międzynarodowym festiwalu, który nie wiadomo, czy wyjdzie, kto przyjedzie i co to będzie.
– Ale udało się ich przekonać.
– Tak. W ogóle folklor kojarzy się zawsze, że to jest jakaś taka niska kultura – chłopska, ale wszyscy zapominamy, iż są to korzenie kultury wyższej, że gdzieś, skądś się ta kultura bierze – te opery i operetki. Przecież kiedyś lud śpiewał przy pracy, na zabawach i ucztach. W każdym razie moim wielkim sojusznikiem był ówczesny burmistrz, więc dostaliśmy w 1993 roku pozwolenie, a potem najgorzej było z pieniędzmi.
– Znaleźli się kolejni sojusznicy?
– Bardzo dużo pomogła nam kopalnia. Dostaliśmy trochę nieodpłatnych miejsc w słupieckim hotelu – wtedy robotniczym. Trochę miejsc noclegowych w internacie szkoły poligraficznej, nieco miejsc na Górze św. Anny w schronisku. Była pani Marysia Michałek z „Rycerskiej”, która karmiła na kredyt, ale spłacaliśmy wszystko, co do złotówki. Byli ludzie, którzy uwierzyli – uwierzył dyrektor Piotr Baranowski ze ZPAS-u, Bogdan Kokociński Usługi Poligraficzne, Zdzisław Grochowski z ZPJ „Nowar”, Janusz Siemeniec z KWK Nowa Ruda – oni byli z nami od początku.
– Jak przebiegały przygotowania do pierwszego festiwalu?
– Pamiętam dobrze ten festiwal. Po to, by tę Nową Rudę natchnąć, by ludzie przyszli do centrum, wymyśliliśmy sobie, że scenę ustawimy na dole rynku, na skwerze, koło kantoru. Estrady nie mieliśmy – trzeba było ją wypożyczyć. Dużo było tych „pierepałek”. Trzeba było miasto udekorować. Jeszcze nie było flag z barwami miasta czy herbem. Szyłyśmy po nocach – bo dostałyśmy z ZPJ kolorowe bele jedwabiu – trójkątne chorągiewki, które nanizałyśmy na sznurek, który też dostałyśmy z „Nowaru”. Włączyło nam się w promocję Radio i TVP Wrocław, dobrym duchem festiwalu była redaktor Jolanta Krysowata. Te wszystkie działania były takie nowe, nikt tak wtedy nie robił.
– I to wówczas pojawił się CIOFF – Międzynarodowa Rada Stowarzyszeń Folklorystycznych, Festiwali i Sztuki Ludowej?
– Dopiero w następnym roku. CIOFF z Jerzym Chmielem, Mirą Bobrowską, Edwardem Błażkiem, bardzo nam pomogli. Ta organizacja, podległa pod UNESCO, podnosiła wówczas rangę imprezy, a zrzesza ludzi, którzy kultywują folklor z prawdziwego zdarzenia. To się przełożyło na frekwencję na pierwszych festiwalach. Myślę, że nie setki, ale tysiące ludzi, pojawiło się w Nowej Rudzie. Cały rynek był wypełniony po brzegi. I wiedzieliśmy, że to festiwal nie miejski, wiejski i nijaki, tylko coś. Zrobiliśmy imprezę, która oceniała zespoły, by mogły one wykorzystać tę wiedzę etnochoreografów. Nie tylko naszych, ale i tych zaproszonych do Nowej Rudy. Jury składało się z ekspertów międzynarodowych.
– Musiało to wyglądać nietuzinkowo.
– Cała otoczka festiwalu była niesamowita – wchodzenie z flagą miasta, CIOFF-u, granie hejnału Nowej Rudy i hymnu państwowego. Jak się stanęło na scenie, to czasem można było zapomnieć najprostszego tekstu powitania. A wcześniej oczywiście Msza Święta, która rozpoczynała festiwal. Nikt o tym nie napisał, że ksiądz Romuald Brudnowski właściwie poprowadził pierwszy koncert festiwalowy. Każda grupa wychodziła przed ołtarz, zaśpiewała, zatańczyła taką swoją „migawkę”. Za pierwszym razem te starsze panie w kościele, które ze zdziwieniem słuchały śpiewów, niekoniecznie przecież mszalnych, były najpierw zbulwersowane, później przyjmowały już wszystko jako normalne. Nasz obecny dziekan Jerzy Kos, przejął parafię z dobrodziejstwem inwentarza. Nasz festiwal też. To było coś niepowtarzalnego.
– Festiwal to ludzie, którzy go tworzą. O kim powinniśmy pamiętać?
– To przede wszystkim choreograf Lubomir Szmidt i szef kapeli Mirosław Grenda. Właściwie te pierwsze festiwale ciągnęliśmy w trójkę. Była też zgrana grupa ludzi zaangażowanych we wszystkie działania. To Małgorzata Kowal, Małgorzata Drelich, Roma Duczyńska, Ewa Cisek, Mariola Sójka, Olek Pipier i ludzie młodzi, a wśród nich Wojciech Kołodziej, obecny dyrektor MOK-u, Ewa Miś, teraz choreograf Zespołu Pieśni i Tańca „Nowa Ruda” i wielu, wielu innych.
– Jaka jest recepta na dobry festiwal folklorystyczny?
– Podpatrywanie na innych festiwalach, jak to się robi. Przecież to nie jest tak, że ktoś się urodził i od razu wie, jak się robi takie imprezy i na wszystkim się zna. Coś co mnie się tam nie podobało, starałam się, by nie zdarzało się u nas. Ważne są również pieniądze. Jak pojechałam do Ministerstwa Kultury, jak widzieli ten mój entuzjazm, jak już mi pozwolili się nakręcić, to nie było takiej mocy, która przerwałaby nam realizację zamierzonego celu. Pamiętam, dostaliśmy pierwsze pieniądze na organizację imprezy. Dzięki temu można było zaprosić do Nowej Rudy naprawdę dobre zespoły z różnych stron świata. Najważniejszą jednak sprawą są pomysły. Na przykład podczas pierwszego festiwalu wysadziliśmy zespoły koło torów kolejowych w Słupcu. I tak szli do hali sportowej, by mieszkańcy ich zobaczyli. Wszystko, dla zachęty. Przecież festiwal folklorystyczny robi się dla ludzi – dla mieszkańców, by wszyscy dobrze się bawili, poczuli, że są to ich rytmy, że chcą to poznać i polubić. I chociaż wykonawcy wywodzą się z różnych części świata, to czujemy z nimi kulturową więź. Muzyka zawsze łączy i łagodzi obyczaje.
– Dziękuję za rozmowę.
– Dziękuję bardzo.
Numer 291
4-10 sierpnia 2017 r.