W tym tygodniu Artur Latuszek prezentuje trasę biegnącą po wałbrzyskim Chełmcu.
Czas mija bardzo szybko, czasem za szybko. Jeszcze trochę, a liście zaczną lecieć z drzew i to już będzie pora na ostatnie rowerowe wyprawy. Jest grupa kolarzy, których kalendarzem rowerowego cyklu są maratony MTB. Szykują się do takiego maratonu wiele tygodni, miesięcy. Trenują niekiedy codziennie, poświęcając wiele godzin na jazdę. Być może wielu nie zdaje sobie sprawy, ile wysiłku i bólu trzeba włożyć, by osiągnąć sukces. A ten, to nie zawsze zajęcie miejsca na podium. Największym sukcesem jest sam udział w starcie, w maratonie i dotarcie do mety. Zdarza się czasem tak, że nawet najwięksi twardziele, najbardziej wytrenowani, mają kryzys i po kilku kilometrach po prostu rezygnują. Zawsze podziwiałem ludzi, którzy startują w imprezach tego typu i mimo wszystko, że zdarzają się im ogromne kryzysy, to się nie poddają i choćby mieli przyjechać na końcu stawki – docierają do mety. Powtarzam – nieważne jak, ale trzeba choćby spróbować dotrzeć do celu, bo przecież ktoś musi być ostatni.
Kiedyś ktoś z was, drodzy Czytelnicy, zadał mi pytanie: „Po co to wszystko. Po co wstawać rano niezależnie od pogody i jechać kilometr za kilometrem?”. – Dobre pytanie (!). Wiecie, po co to wszystko: „Bo w życiu trzeba mieć pasję, a bez pasji człowiek umiera. A kiedy masz już pasję, to ona stanie się stylem Twojego życia”.
Za mną już kilka maratonów w tym roku, ale trzeba objechać kolejną trasę przed kolejnym maratonem. Tym razem jedziemy do Wałbrzycha na górę Chełmiec. Ale nie w poszukiwaniu „złotego pociągu”, choć nie wiadomo, co kryją wałbrzyskie góry i lasy. Godzina 6.00, tradycyjnie pobudka, pakowanie i szybki przegląd roweru – w drogę, startuję, bo rower już zapakowany na auto. Jadę jeszcze po kolegów z mojej grupy „Kotlina MTB Bike Team”. Pakują rowery i grupą jedziemy do Wałbrzycha, w okolice parku wodnego. Szybkie wypakowanie rowerów i w drogę. Choć pogoda nie rozpieszcza – zimno i deszczowo – ruszamy. Pierwsze kilometry pokonujemy dość swobodnie, gdyż droga lekko się wznosi. (Zazwyczaj od razu był mocny podjazd). Jedziemy trasą tegorocznego „Bike Maratonu”. Po chwili droga zaczyna się wspinać coraz wyżej i bardziej stromo. No cóż, powiedziało się „A”, trzeba powiedzieć „B”. Jedziemy dalej i nikt nie rezygnuje. Tak kolejne sześć kilometrów podjazdu. Droga robi się błotnista, gdzieniegdzie spore kałuże, bo ostatnie dni były deszczowe.
Dojeżdżamy do pierwszego szczytu. Tam spotykamy grupę ludzi na koniach. Trochę zaskoczył mnie ten widok, ale z uśmiechem na twarzy jedziemy dalej. Ostrym singlem zjeżdżamy w dół i tu niespodzianka – na naszej drodze przewrócone drzewo. Przenosimy rowery i jedziemy dalej po półtorej godziny jazdy, wreszcie krótka przerwa na doładowanie cukrem i w drogę. Napotykamy na wielu grzybiarzy. Widać, że w tym roku w lesie jest wysyp. (My też na swojej drodze znaleźliśmy piękne okazy „szatanów”). Wyjeżdżamy na rozwidlenie leśnej drogi, gdzie spotykamy grupę kolaży z teamu „CCC”. Widocznie nie tylko my, w taką pogodę, jeździmy na rowerach po lesie.
Za nami już sporo kilometrów. Jesteśmy coraz bliżej naszego celu. Jeszcze przed nami spory podjazd, a po nim – stromy, kilkukilometrowy, dość wymagający, zjazd. W taką deszczową pogodę jeździ się dość ciężko. Trzeba więc uważać na śliską drogę. Po przejechaniu nieco ponad 30 kilometrów docieramy do celu. Przemarznięci, mokrzy, ale i zadowoleni. Bo lepiej wsiąść na rower i zrobić coś dla siebie, niż cały dzień przesiedzieć przed telewizorem.
Artur Latuszek
Numer 296
8-14 września 2017 r.