Lubelszczyzna – urokliwa kraina
W średniowieczu oznaczała Ziemię Lubelską, w późniejszych wiekach i dzisiaj też, określa województwo lubelskie. I ten właśnie region postanowiliśmy zwiedzić na zakończenie wakacji. No więc bardzo wczesnym rankiem 3 września, 46-cio osobowa grupa studentów UTW usadowiła się wygodnie w dużym Smilebusie i z naszym już Adasiem za kierownicą, zabierając jakby w locie też naszego pilota Tomka Śnieżka, pomknęliśmy do Lublina. Punktualnie o 14-ej stanęliśmy pod lubelską archikatedrą, gdzie już czekała na nas przesympatyczna pani przewodnik, mieszkanka i miłośniczka swojego miasta. Archikatedra konsekrowana w pierwszych latach XVII wieku zachwyca swoim wnętrzem. Piękne freski , XVII-wieczny ołtarz z czarnej gruszy libańskiej, mnóstwo złoceń a w bocznym ołtarzu obraz Matki Boskiej Płaczącej, który w 1949 roku płakał krwawymi łzami (zebrane zostały umieszczone w jednym z kamieni w koronie Maryi). Tę „lubelską perłę baroku” uzupełnia Zakrystia Akustyczna wraz ze skarbcem, gdzie mogliśmy obejrzeć wystawione przedmioty liturgiczne. Całość pokryta jest cudnymi freskami iluzjonistycznymi. Malowniczymi uliczkami starego miasta dochodzimy do królewskiego zamku. Wzniesiony w XII wieku i wielokrotnie przebudowywany, służący dość długo również jako więzienie, teraz jest siedzibą Muzeum Lubelskiego. Dobudowana do zamku przez Kazimierza Wielkiego (XIV wiek) Kaplica Trójcy Świętej, a pokryta rusko-bizantyjskimi freskami przez Władysława Jagiełłę, jest jednym z najcenniejszych zabytków w Polsce. Idąc dalej urokliwymi uliczkami, nasza uwaga zostaje przykuta dziwnym, całkiem współczesnym (w formie) znakiem. Jest na nim wizerunek kata, a pod nim stoi… dawny, katowski kamień. Znak ostrzega, aby na kamień nie stawać, bo będzie nieszczęście. No i rzeczywiście – kolega, który w takie rzeczy nie wierzy, stanął na kamieniu i… wieczorem już nie miał swego telefonu! Trochę już zmęczeni podróżą i spacerem kwaterujemy się w hotelu Lwów na najbliższe cztery noce. Następnego dnia zaraz po śniadaniu wyjeżdżamy do Zamościa. Łukasz, nasz przewodnik, opowiada ciekawe historie o mijanych po drodze miasteczkach. A tymczasem Zamość, niegdyś prywatne miasto wita nas swoim przepysznym ratuszem i fantastycznymi ormiańskimi kamieniczkami. Zaglądamy jeszcze na Mały Rynek i Solny Rynek (bo rynków Zamość ma aż trzy) i po kawowej przerwie, w Starej Prochowni poznajemy historię twierdzy z bardzo ciekawej prezentacji multimedialnej. Opuszczamy „perłę baroku”, by przywitać się z „chrząszczem, który brzmi w trzcinie” w Szczebrzeszynie. Trzciny co prawda nie było, ale chrząszcz stał sobie na Rynku opodal malutkiego ratusza i chętnie pozował do zdjęć. Szczebrzeszyn to jedno z najstarszych miast Lubelszczyzny o wielokulturowej i wieloreligijnej przeszłości. Tak więc zaglądamy do dawnej synagogi (zbudowana na początku XVII wieku, na miejscu starej synagogi, kilkakrotnie palona i przebudowywana; odnowiona, od 1965 roku pełni rolę Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury) a następnie wielkim kluczem otwieramy drzwi cerkwi Zaśnięcia Przenajświętszej Bogurodzicy, najstarszego Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego w Polsce (XVI wiek). Rzut beretem i jesteśmy w Zwierzyńcu – miasteczku położonym wśród lasów Roztoczańskiego Parku Narodowego, niegdysiejsze letnisko rodu Zamoyskich. Krótka przechadzka do barokowego kościółka na wyspie i Muzeum Roztoczańskiego Parku Narodowego, gdzie oglądamy ekspozycję przyrody Roztocza i piękne zdjęcia prezentacji multimedialnej. Lokalny browar zaprasza na chwilę odpoczynku przy delikatnym, złocistym „Zwierzyńcu”. Sił wystarcza na powrót do hotelu i bardzo smaczną obiadokolację. Następnego dnia barokowy pałac Zamoyskich (XVII wiek) otworzył dla nas swoje podwoje. Wnętrza, które zachowały autentyczny wystrój z przełomu XIX i XX wieku – neobarokowe przepiękne plafony, piece z miśnieńskich kafli, marmurowe kominki, dębowe parkiety, kolekcja malarstwa, mebli, rzeźb, luster, kobierców, porcelany, złoconych brązów i sreber, stanowiące dawne, autentyczne wyposażenie pałacu, przenoszą nas na chwilę w dawny, szlachecki piękny świat. Zrobiło się już bardzo ciepło, więc nałęczowski park witamy z ochotą. Trochę tej ochoty nam ubyło, kiedy pani przewodnik bardzo długo i baaardzo historycznie opowiadała o Prusie, Żeromskim, Sienkiewiczu a szczególnie o pałacu Małachowskich. A z tego wszystkiego zapamiętaliśmy głównie to, że dziadka Prusa uwielbiały dzieci, bo rozdawał im cukierki upuszczając je na parkowe ścieżki przez specjalną dziurę w kieszeni płaszcza. Nie zdążyliśmy niestety zagościć w pijalni wody mineralnej. Kilkugodzinny pobyt w Kazimierzu rozpoczęliśmy rejsem po Wiśle. Malownicze widoki, lekki wiaterek – naprawdę było miło „kołysać się wśród fal”. Na spacer po lessowym wąwozie wybraliśmy oczywiście ten najpiękniejszy- Korzeniowy Dół. Fantastycznie poskręcane korzenie drzew rosnących na skarpach tworzą przepiękny, bajkowy krajobraz. Do tego niezwykłe, popołudniowe światło, przeświecające przez korzenie i kładące się na szarą, lessową ziemię i zlewające się z zielenią wywołują niesamowite kolorystyczne wrażenia. W Kazimierzu jeszcze standardowa trasa turystyczna, dla chętnych wejście na górę Trzech Krzyży i czas na kawę i posmakowanie kazimierskich kogutów. Po dniu pełnym wrażeń śpimy jak zabici, ale już rano rześko wyjeżdżamy na spotkanie z Duchem Bieluchem w kredowych podziemiach Chełma. Chełm, królewskie miasto, lokowane w XIV wieku też zachęca do zwiedzania. Z Górki Chełmskiej na której stoi katedra i dzwonnica, rozciąga się szeroki widok na miasto. Przechodząc przez nie przyglądamy się mijanym kościołom, cerkwiom, dawnej synagodze, rynkowi i co ładniejszym, choć niskim (za względu na podłoże) kamieniczkom. Dobry Duch Bieluch obiecuje spełnić nasze życzenia, a po białych podziemiach oprowadza nas – jak się okazuje koleżanka Basi Korbas, szefowej naszego Muzeum Kopalni. Wizyta na Majdanku wprowadza smutny, przygnębiający nastrój. Wrażenie to potęgują stada krążących nad tym miejscem czarnych gawronów. W Mauzoleum zapalamy znicz „dla pamięci i dla przestrogi” a mały bukiecik kwiatów ofiarowujemy dzieciom, które zostały tam na zawsze. Popołudnie i wieczór w tym dniu spędzamy na lubelskim rynku i korzystając z odbywającego się właśnie Festiwalu Smaków tu i ówdzie kosztujemy różnych specjałów – a to baklawy albo moskoli, serów różnego gatunku, kiszonych oliwek, kandyzowanych owoców… Pożegnalną kolację przygotowano dla nas w Mandragorze – restauracji serwującej tradycyjne dania kuchni żydowskiej, czym zresztą Lublin się chlubi. Ponieważ akurat wypadał szabas, na początek wg tradycji podzieliliśmy się chałką (pyszna!) życząc sobie „szabat szalom” – czyli w wolnym tłumaczeniu miłego weekendu. Posiłek składał się z rosołu z kreplach (pierożki z mięsem) co wszyscy przyjęli z uznaniem i czulentu, który nie wszystkim przypadł do gustu. Perełką na torcie tego wieczoru był spacer po oświetlonym mieście. Ranek następnego dnia był pogodny jak zawsze, ale już w powietrzu „wisiała” zmiana pogody. Opuściliśmy gościnny hotel i jadąc do domu zatrzymaliśmy się jeszcze w Zalipiu, zwanym też malowaną wioską. Dawno, dawno temu, wnętrza niedużych i dość ubogich chat na podtarnowskiej wsi pokrywały się sadzą z domowego pieca. W izbach brakowało kominów, a okolice paleniska szybko czerniały od dymu. Zaradne zalipiańskie gospodynie wpadły więc na pomysł dekorowania pociemniałych ścian białymi nieregularnymi plamkami. Potem przyszedł pomysł na malowanie ścian na zewnątrz i dodanie kolorów. Tak jak chaty, wymalowany jest też kościół i wyhaftowane ornaty. Pełni zachwytów opuściliśmy Zalipie i wtedy zaczął padać deszcz…
Jak zwykle bardzo dziękujemy Agnieszce i Tomkowi Śnieżkom za przygotowanie pięknej wycieczki, a Adamowi Firusowi za wspaniałą i bezpieczną jazdę.
Noworudzki UTW
Anna Szczepan
fot. A.Szczepan, J.Redlicki