Literatura tu pisana starcza mi za cały świat. Wiem, że gdzieś tam jest Polska ze swoją tradycją i niewyobrażalnym obszarem, lecz uświadomiłem sobie nagle, że najwięcej w swoim życiu napisałem o ludziach, książkach i wydarzeniach tutejszych. A więc „właściwa” Polska i to, co tu (Polska niejednoznaczna, naznaczona, „odzyskiwana”); albo jeszcze lepiej – Polska i my, z naciskiem na „my”, czyli międzyludzką przestrzeń lokalną, która mnie ukształtowała i którą też w jakiś sposób teraz uzupełniam czy rozszerzam. Chodzi o fantazmat, o przekonanie, że tak naprawdę świat kończy się poza ostro zarysowanymi granicami Dolnego Śląska, że im dalej, tym mgliściej. Oczywiście, chętnie się z tym dalszym światem kontaktuję i coś o nim wiem, mówię, opisuję, ale to już inna historia. Najmocniej pulsuje we mnie to, co tutejsze, wbite w ten oto krajobraz, taką a nie inną wewnętrzną mapę – od Sudetów do Głogowa, od Odry i Nysy Łużyckiej do granic z Opolszczyzną (gdzie Brzeg jednak odbieram jako nasz, dolnośląski).
Mam za mało miejsca, żeby opowiedzieć o wszystkich, których po drodze do tego przekonania i poczucia spotkałem, spróbuję jednak, chociaż we fragmentach, jakoś to uporządkować. Na pierwszych stronach tego literacko-rodzinnego albumu widzę twarze, z którymi los związał mnie wyjątkowo silnie, gdyż z ich strony otrzymuję cały czas coś, co nazwałbym darem rozpoznania siebie samego, twórczą identyfikacją, przyczynkami do gubionej i odnajdowanej tożsamości. Kłodzki Klub Literacki, Michał Fostowicz, Ząbkowice, Krzysztof Śliwka, Wałbrzyski Klub Literacki, Olga Tokarczuk, Świdnica, Antoni Matuszkiewicz, Noworudzki Klub Literacki „Ogma”, David Magen, Zygmunt Krukowski, Strzelin, Mirka Szychowiak, Wrocław, Jacek Bierut, Bogusław Kierc, Stowarzyszenie Żywych Poetów w Brzegu, Radosław Wiśniewski, Dzierżoniów, Bielawa, Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Stowarzyszenie „Muzeum Wapiennik” w Starej Morawie, Jacek Rybczyński, Lwówek Śląski, Wojciech Izaak Strugała…
Podwójna mitologia. Pierwsza przywieziona przez repatriantów ze Wschodu bądź centralnej Polski. I druga, miejscowa, wstydliwa, zakazana. Spotykanie się tych dwóch sfer. Najpierw oddzielnie, a potem w coraz śmielszej łączności. I tak wymyśliłem sobie „Świętą Księgę Sudetów”, mając na myśli „Dom dzienny, dom nocny”, książkę Olgi Tokarczuk. Prawie dwadzieścia lat temu pisząc o niej recenzję i dzisiaj, stojąc pod stodołą w Krajanowie, otwierając festiwal „Góry Literatury”, powtarzam te słowa, dodając – „stało się, sprawdziło, urzeczywistniło”. „Dom dzienny, dom nocny” określił naszą tożsamość, scalił coś i ocalił. Już nie potrafię inaczej patrzeć na pewne wydarzenia, widzieć fakty i dopełniać krajobrazy, jak przez pryzmat poszczególnych akapitów tej książki. „Dom dzienny, dom nocny” dla wielu tutejszych stał się noworudzką „księgą założycielską”, zbudował nam świat od nowa, umocnił w życiowej wierze, w poczuciu sensu. Ale nie dla wszystkich. Na pewno nie dla tych, którzy mieniąc się „patriotami” (dzierżąc pod kościołem z czerwonego piaskowca transparent z napisem „śmierć wrogom ojczyzny”), chętnie by tę książkę umieścili na indeksie, a samą autorkę z kijami bejsbolowymi w ręce nawiedzili w jej krajanowskiej chatce. Uwaga! Moja mała ojczyzno, uwaga! Nacjonalizm u bram. Małość umysłowa, duchowa, ludzka.