Kierowany ciekawością i chęcią wywołania dysputy z towarzyszką życia mego, obejrzałem trzy odcinki serialu pt. „M jak Miłość”. Opowieść o rodzinie Mostowiaków stała się fenomenem socjologicznym i społecznym, który intryguje mnie od lat. Serial obecny jest na antenie od 2000 roku, co jest wynikiem absolutnie imponującym.
Przyznać muszę, że niejako z zasady, niewiele rzeczy mi się podoba, toteż internetowej projekcji wybiórczo wybranych odcinków nie towarzyszyły większe emocje. Wachlarzem mych zainteresowań jest w głównej mierze piłka nożna. Owszem, oglądam seriale, jednak o innej tematyce niż „M jak Miłość”. Telenowele raczej są mi obce. Są pytania, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Jakimi aspektami kierowali się twórcy serialu, angażując do roli braci Zduńskich, niejakich Marcina i Rafała Mroczek, ponoć najsłynniejszych bliźniaków w Polsce? Jak bardzo zdeprecjonowane jest w naszym kraju słowo „gwiazda”, skoro wyżej wymienieni zaliczani są do grona znanych, utalentowanych i lubianych?
W sprawach kina i filmu jestem trochę ignorantem i nie posiadam zbyt wielkiej wiedzy. Trudno jednak nie zauważyć elementarnych braków w warsztacie aktorskim obu braci. Z pewnością nie są sztandarowymi postaciami – najsłynniejszej chyba polskiej sagi ostatnich lat – i prawdopodobnie nie dla nich widzowie zasiadają przed telewizorami.
Jan Nowicki, Gwiazda rodzimego kina, dość dosadnie określił swego czasu poczynania braci, nazywając ich „chwastami”… Moją intencją nie jest obnażanie słabości i wątpliwej klasy, czy dorobku rzeczonych – Marcina i Rafała. O ile pamiętam, są aktorami niezawodowymi, traktującymi pracę na planie jako przygodę i pasję. Marcin, w parze z Edytą Herbuś, zostali zwycięzcami drugiego Konkursu Tańca Eurowizji w roku 2008. Z kolei Rafał może pochwalić się podobnym sukcesem – wiosną 2006 roku triumfował w „Tańcu z gwiazdami” z Anetą Piotrowską.
Przypadek braci Mroczek sprowokował mnie do bardziej szczegółowych rozmyślań i skupieniu swej uwagi na osobach znanych z tabloidów, pierwszych stron gazet, czy Internetu. Pokusiłem się o głębszą refleksję. Otóż, w kraju nad Wisłą cierpimy najwyraźniej na deficyt autorytetów i wzorów do naśladowania, skoro mianem „gwiazd” określamy jednostki znane z tego, że… są znane. Dlaczego wyznacznikiem popularności wśród tak zwanych celebrytów, staje się stawanie w szranki w konkursach, typu śpiew, taniec, czy (o zgrozo) – taniec na lodzie? Czy przeciętny Kowalski, opłacający abonament radiowo-telewizyjny nie zasługuje na rozrywkę nieco wyższych lotów? Mimowolnie pojawiły się kolejne pytania. Jak odbierani są młodzi, sławni i bogaci, przez prawdziwe autorytety kina, teatru czy muzyki?
Nie wyobrażam sobie, by wspomniany Jan Nowicki postanowił rozmienić się na drobne i spróbować swych sił, przykładowo ubierając łyżwy. Bronią Go charyzma, a także pozycja w branży, wypracowana latami ciężkiej pracy i setkami ról, zarówno pierwszoplanowych, jak i nieco mniej zapadających w pamięć. Tuzami polskiego aktorstwa są: Krystyna Janda, Daniel Olbrychski, Jan Englert, Janusz Gajos, czy Wiktor Zborowski. Czy w imię znaczącego honorarium, wystąpiliby w produkcjach uwłaczających ich osiągnięciom zawodowym? W jakiej kondycji znajdzie się polskie kino za powiedzmy, 20 lat, gdy pokolenie braci Mroczek i Kasi Cichopek będzie niejako wyznacznikiem dla młodych adeptów tej – posługując się zwrotem z filmu „Miś” – „najważniejszej ze sztuk”? Jakie będą wówczas obowiązywały kryteria popularności? Jakie standardy, nie tylko wśród aktorów?
Czy osoby pokroju Natalii Siwiec (konia z rzędem temu, kto wyjaśni mi czym zajmuje się ta pani), staną się autorytetami dla telewidzów? A może już takowymi są?
Przypominam, że już w roku 2002 niejaka Agnieszka Frykowska – Frytka uprawiała sex w programie „Big Brother” z jegomościem, personaliów którego nie zdołałem niestety zarejestrować. Zapamiętałem jedynie jego jakże unikalny pseudonim – „Ken”. Przyznać należy, że ich bezprecedensowe zachowanie w jacuzzi postawiło poprzeczkę niezwykle wysoko…
Co więc czeka nas w przyszłości? – Może wzajemne zabijanie się na ekranie?
Oczyma wyobraźni widzę scenerię opuszczonej wyspy, niczym w powieści Agathy Christie „I nie było już nikogo”, gdzie przykładowo, dziesięć lub więcej osób eliminuje się nawzajem w imię współzawodnictwa o powiedzmy milion, tudzież dwa miliony euro…
Jakże wspaniały sposób na tanią popularność, wywołanie dyskusji na temat wolności przekazu w mediach i szumu wokół własnej osoby! W imię zasady – nieważne jak, byle o mnie mówiono. Do dziś pamiętam oświadczenie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji na temat programów typu reality-show. Posługując się więc znakomitą pamięcią przypomnę, że audycje tego typu uznano za: „Apoteozę buty, knajactwa i prymitywizmu (…)”.
Serial „M jak Miłość”, od którego rozpocząłem swój wywód i na nim go zakończę, jest mi wręcz obojętny, podobnie, jak bracia Mroczek. Wraz z innym flagowym okrętem telewizji publicznej – „Klanem”, który będzie prawdopodobnie obecny na antenie przez kolejnych kilka(naście) lat. Stał się obowiązkową pozycją dla milionów Polaków i po prawdzie – nic mi do tego. Niech trwa. Uważam jednak, że nadużywanie słowa „gwiazda” i tworzenie nowych idoli na siłę i niekiedy wręcz z przymusu, są zjawiskami szkodliwymi, głównie dla samych zainteresowanych.
Nigdy nie pojmę niewyobrażalnej siły mediów. Nie pojmę również narcyzmu i megalomanii często dość przeciętnie uzdolnionych ludzi, stawianych na piedestał przez kolorowe gazety.
Towarzyszka życia mego, będąca pierwszą recenzentką mych, nie zawsze udanych, prób przelewania myśli w formie pisemnej stwierdziła, że teksty popełnione przeze mnie przesiąknięte są defetyzmem i nutką pesymizmu. Być może kiedyś podejmę próbę napisania tekstu w nieco bardziej optymistycznym tonie, jednak – jak zaznaczyłem – z reguły niewiele rzeczy mi się podoba…