Cierpliwym czytelnikom Noworudzianina, którzy przez tydzień zastanawiali się nad odpowiedzią na pytanie postawione w ostatnim numerze: „Jak Zakon po klęsce pod Grunwaldem i przegranych siedmiu wojnach mógł przetrwać 115 lat? Postaram się o tym opowiadać w następnych numerach. Zaznaczam, że nie będzie odpowiedzi, ostatecznych, rozstrzygających, ani jedynie prawdziwych, bo i jak może być inaczej, skoro od wieków najtęższe głowy uczonych w piśmie kronikarzy i historyków dotychczas nie uzgodniły jednolitej wizji. Pozostaje czekać na wyniki nowej polityki historycznej, a może zapowiadane wielkie dzieło filmowe w hollywoodzkiej obsadzie rzuci nowe światło. Pośpiech jest wskazany, dokąd jeszcze żyje kilka gwiazd kina światowego. Ciągle odbiegam od zasadniczego tematu – mocarstwo środkowoeuropejskie powstałe w wyniku małżeństwa Jadwigi Andegawenki z Jogaiłą i jego wpływ na dzieje Świata. Zacznę od zwrócenia uwagi na fakt doniosłej wagi, aczkolwiek przez podręczniki raczej pomijany. Jeszcze nie wyschły pieczęcie na pergaminach umowy zawartej w Krewie, a już pobożni mnisi z Malborka z teutońską przebiegłością prowadzili działania profilaktyczne, polegające na poróżnieniu panujących na Litwie Giedyminowiczów. Takie zabiegi praktykowali od zarania „misji chrystianizacyjnej” na Litwie. Umiejętnie wykorzystali konflikt Jagiełły ze stryjem Kiejstutem, co doprowadziło do tajemniczej śmierci starego księcia w więzieniu u bratanka, a po unii popierali Witolda Kiejstutowicza, gdy ten w roku 1390, przy krzyżackiej pomocy, oblegał Wilno bronione przez Polaków. Gdy przyszedł czas, Witold spalił trzy krzyżackie zamki, pogodził się z Jagiełłą i z jego nadania został namiestnikiem Litwy. Takie przeskoki nie były na Litwie czymś niezwykłym, a przeciwnikom obawiającym się mocarstwa powstającego w wyniku unii umożliwiały krecią robotę. W kilka lat później, ten wielokrotny wiarołomca, poprowadził armię litewską, wspomaganą przez książąt ruskich, hufiec Polaków pod Spytkiem z Melsztyna, Mołdawian z hospodarem Stefanem, i uwaga – Krzyżaków, przeciwko Tatarom Tamerlena i poniósł sromotną klęskę nad Worsklą. Zadajmy pytanie o cel wyprawy Witolda za Dniepr. Czyżby ta wyprawa miała na celu wzmocnienie państwa polsko-litewskiego? Nic z tych rzeczy. Zanim ten nieszczęśliwy wódz wybrał się na Tatarów, zawarł pokój z Zakonem i dla wschodnich miraży oddał im rodzoną Żmudź, umożliwiając połączenie dwóch części Zakonu rozdzielonych „korytarzem żmudzkim”– ciągle te korytarze rozdzielające części państwa teutońskiego. Ten nieudolny, a niezwykle ambitny wielki książę litewski uważał, że rozprawa z Tatarami otworzy mu drogę na Moskwę. Może to nieco zawiłe, ale pamiętajmy, że Moskwa ciągle była uzależniona od chana Złotej Ordy, więc pogromca ordy miał prostą drogę na Kreml. Trzeba było pokonać Tatarów, a tymczasem ten nieszczęsny wódz fatalnym dowodzeniem przyczynił się do sromotnej klęski. Przez kilka dni naiwnie dał się zwodzić Timurowi, aż ten doczekał przybycia głównych sił pod wodzą Edygeja. Z połączonymi siłami szans już nie miał, więc sam uszedł z pola bitwy. Wodzem był nieszczególnym, ale za to miał znakomity PR, a przez to Długosz i inni historycy starszej daty widzieli w nim głównodowodzącego pod Grunwaldem, a Jan Matejko podkreślił ten mit umieszczając go w centrum swojego obrazu. Wielką wyprawą na Tatarów chciał dokończyć dzieło Mendoga, który mając niewielkie skrawki Rusi mienił się „królem Litwinów i wielkiej części Rusinów”. Witold stawiał sobie cel znacznie ambitniejszy: „pójdziemy i pobijemy Timur Kutłuka, zabierzemy jego carstwo i posadzimy na nim Tochtamysza – a sam siadu na Moskwie, na wie likom kniażeni, na wsiej ruskoj ziemli”. No cóż, Timura nie pobił, Moskwy nie zdobył, a Żmudź stracił. Ot rubla nie zarobił, a…
Stanisław Łukasik
Pozostałe felietony Stanisława Łukasika >TUTAJ<