Nie ma króla, nie ma hetmanów i nie ma wojska, jest natomiast wojna. Podczas bezkrólewia prerogatywy królewskie przejmował prymas jako interrex. Prymasem był staruszek, Maciej Łubieński, przeto faktycznie nawą Rzeczpospolitej sterował kanclerz wielki koronny Jerzy Ossoliński. Bardzo szybko udało się kanclerzowi zgromadzić znaczne wojska i jeszcze szybciej skazał tę armię na klęskę. Toż Rzymianie szczerymi demokratami będąc, na czas szczególny władzę w jedne ręce oddają – pewnie powiedziałby pan Zagłoba, kwitując tym decyzję kanclerza o przekazaniu dowództwa nad armią trzem regimentarzom, ze sztuką wojenną raczej mało obeznanymi. Tymi regimentarzami zostali Dominik Zasławski, stary sybaryta nietęgiego rozumu, Mikołaj Ostroróg, sprawny polityk i mówca sejmowy, ale żaden wódz i młody, niedoświadczony, ale za to znienawidzony przez Chmielnickiego, Aleksander Koniecpolski. Nic dziwnego, że ten triumwirat bardzo szybko uzyskał nazwę „pierzyna, łacina i dziecina”. Taki genialny pomysł na kolektywne dowództwo miał utrącić kandydaturę Wiśniowieckiego z którym był w nie najlepszych stosunkach, to z jednej strony, a należy również brać pod uwagę inny motyw decyzji kanclerza. Kniaź Jarema był zdecydowanym orędownikiem orężnego rozprawienia się z buntownikami, zaś Ossoliński szukał możliwości porozumienia z Chmielnickim. Starania kanclerza i wojewody Kisiela zmierzające do przygotowania ugody zostały unicestwione przez prywatną wojnę kniazia Jaremy, który „pobić się nie dał, wojny też nie rozstrzygnął, a pokój uniemożliwił”. Decyzja kanclerza spotkała się z powszechną krytyką, a wręcz słychać było, że gorszego wyboru nie można było zrobić. „Trzech regimentarzy, a sejm konwokacyjny dodał im 32 komisarzy. Zamiast trzech teraz 35 wodzów, to wystarczyło, aby nie jedną, ale 35 bitew przegrać” – napisał Ludwik Kubala. Potężna armia licząca około 40 tys. w tym wojska zaciężne koronne, powiatowe, chorągwie i poczty prywatne, do tego wolontariusze pod wodzą regimentarzy, we wrześniu 1648 roku wyruszyła na Ukrainę, aby biczami rozpędzić kozacką hałastrę i jeszcze raz przyciąć paznokcie. Ogromne tabory, ponoć liczone na 100 tys. wozów ładownych, a na nich kredensy, zastawy stołowe, bogate ubiory, co raczej sprawiało wrażenie wyprawy na igrzyska rycerskie, a nie na wojnę. Bogactwem i przepychem chcieli olśnić Kozaków i nakłonić ich do pokory. Było już za późno. Buntownicy zdołali już sprawdzić zawartość szlacheckich komór, garderób, spichlerzy, skarbczyków, jako że do września nie ostał się żaden polski dwór. Do spotkania doszło pod Piławcami, czyli w miejscu i czasie wybranym przez Chmielnickiego. W miejscu, które wybrał i przygotował do obrony, w czasie, ponieważ zwodził regimentarzy aż doczekał się przybycia Tatarów. Wprawdzie było ich do 3 tysięcy, ale każda pogłoska o nadciąganiu ordy siała lęk w sercach „Tchórzowskich, Zajączkowskich, dzieciny w żelazo poubierane” – jak kpił z Lachów kozacki pułkownik Jaszewski. Po pierwszych potyczkach, gdy wojska regimentarzy odnosiły sukcesy, nocą 23 września, gdy dotarły wieści o Tatarach, wodzowie zwołali „radę na koniach” i postanowili wycofać się pod Konstantynów. Zaraz potem wodzowie doszli do wniosku, że ratować winni przede wszystkim siebie i porzuciwszy wojsko i tabory: „mówiono lepiej wozów i dostatków postradać jeżeliby cała Rzeczpospolita i kwiat ojczyzny naszej miały zginąć”. „Kwiat ojczyzny” wziął więc nogi za pas i to tak skutecznie, że nie zauważył nawet Konstantynowa, gdzie wcześniej planowano się zatrzymać, by założyć obóz i zahamować marsz oddziałów nieprzyjaciela – za Władysławem Serczykiem. „Opowiadano że Kozacy przez dzień cały stali przed wyludnionym obozem, nie śmiejąc atakować. Brali martwotę za pozór, wietrzyli podstęp.” – Paweł Jasienica. Następnego dnia też nie ścigali uciekinierów, tak byli zajęci plądrowaniem pozostawionych taborów. „A Kozacy i Tatarowie tabor wszystek ze wszystkimi dostatkami naszymi i armatą wzięli; czeladź wozową i piechotę, kto ujść nie mógł, wysiekli; srebra stołowe, splendory, namioty, pieniądze, owo zgoła nieoszacowany łup wzięli” – skarżył się w liście wojewoda Adam Kisiel, orędownik porozumienia z Chmielnickim, a jednocześnie jeden z komisarzy przy regimentarzach i wodzach „piławieckich”, który z pola bitwy uchodził jako jeden z ostatnich. Klęska pod Piławcami w pełni uzasadnia tragiczną wręcz opinię Pawła Jasienicy: „Wkrótce wszystkim stało się jasne, że rozległe państwo polsko-litewskie to olbrzym o niedorozwiniętym kośćcu i systemie krwionośnym. Że mając wszystko, czego potrzeba mocarstwu, nadaje się to królestwo nie na wartościowego sprzymierzeńca czy na respekt zasługującego wroga nawet, lecz na łup sąsiadów”. O pożodze na Ukrainie przyjdzie jeszcze pogawędzić w długie, zimowe wieczory.
Stanisław Łukasik
Pozostałe felietony Stanisława Łukasika >TUTAJ<